Zapytaliśmy dk. Michała Górskiego SAC, który odbywał praktykę w
naszej parafii o to, czy trudno odkryć w swoim sercu powołanie do
kapłaństwa i jak to było w jego życiu…
Dk. Michał: Mam niepokornego ducha. Jeśli nie żyje się z Panem
Bogiem na co dzień, to trudno odkryć w ogóle jakieś powołanie i
wybór życiowy opiera się o… No właśnie, o co? Rozeznawanie woli
Bożej, to powinien być nasz powszedni chleb – powinien. Jak pisał
poeta: uczyniwszy raz wybór, na zawsze wybierać muszę. W życiu
wszystko się zmienia, każdego dnia trzeba wybierać, potwierdzać
wybór. A oto historia mego powołania: Urodziłem się w czasie stanu
wojennego w stolicy Wielkopolski. Stary oazowicz, zawsze blisko
kościoła, ale nie zawsze blisko Boga. Jak tylko daleko sięgam
pamięcią, to dążenie do poszukiwania i odkrycia prawdy było moim
nieustannym pragnieniem. Dla mnie wszystko w życiu musiało
mieć sens i układać się w całość, w przeciwnym razie nadawało się
tylko na śmietnik. Wolność i jej realizacja była wartością naczelną,
priorytetową. Dziś głęboko wierzę, że ta postawa, to ukierunkowanie
jest darem od samego Boga. Gdy w ten cały „mój światopogląd” był
wprzęgnięty Pan Bóg, to wszystko było „jakby” dobrze, jednak nie
zawsze. Był taki czas, gdy dałem się uwieść Panu, wypłynąłem na
głębię – poszedłem na całość. Jezus dawał znaki poprzez bliskich mi
ludzi, poprzez pragnienia, uczucia i w efekcie odpowiedziałem na
Jego wezwanie, byłem blisko Niego, byłem Nim zauroczony – byłem
szczęśliwym człowiekiem. Żyłem pełnią życia, byłem wolny i wszystko
było mi wolno. Radością moją był Chrystus! Niespodziewanie przyszły
trudniejsze czasy. Jakoś nie akceptowałem faktu, że życie nie jest
soft, light and easy – lekkie, łatwe i przyjemne. Co tu dużo gadać –
nie dochowałem wierności. Okazało się, że nie ufam, że nie kocham,
że sam sobie jestem Bogiem. Wyszło na to, że tylko genialnie
odgrywałem rolę wierzącego, a nie byłem wierzący. Kark mój
stwardniał, serce skamieniało. Zamknąłem uszy i oczy na Tego, który
dał mi życie. Odwróciłem się od Boga. Nie mogąc nagiąć Jego woli do
mojego widzimisię, wyrzuciłem Go ze swojego życia – przecież
wszystko mi wolno! Obraziłem się na Niego? Nie! Uznałem, że Boga nie
ma. Coś takiego jak Bóg nie istnieje. To tylko wymysł człowieka,
który nie potrafi unieść ciężaru własnej egzystencji. Nadszedł czas,
gdy z całego „mojego światopoglądu” został wyrzucony tylko Pan Bóg.
Zacząłem realizować wolność i poszukiwanie prawdy i sensu w wersji
powiedzmy ateistycznej. Fajnie było – na początku… tylko na
początku. Jak idiota, stopniowo zacząłem oddawać się uciechom, które
sam wcześniej potępiałem i wszystkich, którzy się im oddawali. Nowe
ciuchy, nowy styl, nowi
znajomi, nowe zwyczaje. Znowu wszystko zaczęło być lekkie, łatwe i
przyjemne. Stwierdziłem, że nie ma czegoś takiego jak obiektywna
prawda. Wszyscy możemy wzajemnie tolerować swoje poglądy. Przecież
każdy ma prawo do własnej prawdy. Od tamtego momentu najważniejsze
w życiu było być sobą – słuchać swojego pragnienia. Robiłem tylko
to, na co miałem ochotę. Z czasem potrzebowałem coraz mocniejszych
bodźców, więc dostarczałem je sobie w myśl zasady: mówisz i masz.
Postanowiłem iść przez życie sam – nie potrzebowałem żadnego Jezusa.
Boga potrzebują tylko słabi – taka była moja dewiza. A jednak…
Proszę wyobrazić sobie kropelkę wody zlatującą w stronę skały. Gdy
jedna kropla spada na skałę, to nic się nie dzieje, ale gdy spada
jedna za drugą, cały czas, regularnie, kap… kap… kap… to w końcu
skała pęka, roztrzaskuje się – w twardej, solidnej skale powstaje
dziura. Doświadczyłem jak to jest, gdy kropla wody drąży skutecznie
dziurę w skale. Moje serce stwardniało, stało się jak kamień: grzech
nie istniał, podobnie jak obiektywne dobro i zło. Było tylko to, na
co miałem lub nie miałem ochoty. W tych „ateistycznych czasach” Pan
Bóg był ze mną i nawet mówił do mnie, tylko ja nie chciałem Go
słuchać, to owo cichutkie, subtelne pragnienie, które z dojmującą
regularnością odzywało się we mnie, jak kropla wody spadająca na
skałę uznałem za relikt przeszłości – niedoskonałość mojej psychiki,
po prostu śmieć z przeszłości. Nadszedł czas w moim życiu na tę
ostatnią kroplę, po której z dotychczasowego wyglądu niewiele
pozostaje. W pewną sylwestrową noc byłem sam. Zachorowałem. Wszyscy
się bawili, a ja byłem sam. Nie wiem co mnie wtedy bardziej
bolało: samotność czy choroba. Tamtej nocy na powierzchnię wyszło
wszystko to, co do tej pory tak skutecznie zagłuszałem odpowiednio
silnymi bodźcami. Ogarnęło mnie tak potężne poczucie bezsensu i
beznadziei, że chciałem zamknąć oczy i już się więcej nie obudzić.
Nie chciałem żyć. Sięgnąłem dna. Patrząc dziś na te wydarzenia
powiem z całym przekonaniem, że Pan Bóg widział co się ze mną dzieje
i doskonale wiedział jak mi pomóc. Jednak ja sam z siebie nie miałem
ani siły ani odwagi, by chociaż pomodlić się, choć tęsknota za moim
Stwórcą była coraz potężniejsza. W końcu Bóg po raz kolejny
zainterweniował. Przyszedł niespodziewanie, ale nie niezauważalnie,
jednak zdecydowanie. Będąc wychowawcą dzieci na zimowisku zostałem
poproszony, właśnie ja, nie inni, tylko ja, o pójście na Mszę świętą
do pobliskiego Kościoła. Byłem w szoku. Po chwili spytałem:
dlaczego? A one odparły, że przygotowują się do bierzmowania. Ta ich
prośba… Dlaczego akurat ja? Przecież byli tam inni wychowawcy, a
poprosili mnie… Dlaczego?! Miałem przeczucie, że to nie przypadek,
że tu Ktoś już postanowił bardzo osobiście zatroszczyć się o mnie.
Od tego momentu zaczął się proces uzdrawiania i ani razu nie
usłyszałem wyrzutu, oskarżenia… O powołanie walczy się każdego dnia.
Tak samo jak o miłość w małżeństwie, czy o formę sportową. Jaka
troska, taka jakość. Uczyniwszy raz wybór…